wtorek, 28 grudnia 2010

Your sex is on fire

Tak, postawiłam sobie na ten rok cel: w każdym miesiącu być na koncercie.
Nie do końca mi się to udało, bo w kwietniu byłam tylko na dj secie, ale na upartego można to zaliczyć do koncertów. Każdy był na swój sposób wspaniały, brakowało tylko Coldplay (ale to nadrobię w przyszłym roku!)

styczeń
Myslovitz. W mojej małej mieścinie coś się dzieje, wracam ze szkoły, zauważam plakat. Nareszcie! Przyjemny, choć atmosfera powinna być bardziej kameralna, zważając na frekwencję. Niestety, nie można mieć wszystkiego, odbiłam sobie w marcu.

luty
Mój drugi koncert White Lies i zarazem drugi koncert Hatifnats. Rzecz dzieje się w Warszawie. Pełne napięcia oczekiwanie podczas występu tych drugich, wybuchy euforii na każdym kawałku granym przez Harry'ego, Charlesa i Jacka. Niesamowita atmosfera, poznanie fajnych ludzi, wszystko zdecydowanie na plus.

marzec
Myslovitz w Krakowie, w końcu koncert polskiego zespołu z prawdziwego zdarzenia. O wiele mniej ludzi, którzy przyszli tylko po to, by wprowadzić organizm w stan upojenia alkoholowego. Miła setlista, miłe towarzystwo.

kwiecień
White Lies DJ Set w Warszawie. Nieważne, że to nie był koncert. Na zawsze pozostanie mi w pamięci big hug od Jacka i "I looove everyone, I loove you", umcowanie Charlesa i przeczesywanie grzywki. Jack 4ever i dłużej.

maj
I to jest to, na co wszyscy czekaliśmy! Berlin, Sister Lovers, przeurocza Kate Nash, która mogłaby zagrać więcej niż jeden kawałek z pierwszej płyty, Naturally 7 i moja wielka miłość MICHAEL BUBLE! Pierwsze dźwięki Cry me a river, Feeling good, Home, Save the last dance for me, żarciki kosmonauciki, telefony do Olgi, piski, oklaski, tańce, rozkręcanie imprezy (chcecie koncert, idźcie do opery!), rozkosz i najprawdziwszy, najszlachetniejszy Buble.

czerwiec
Selector Festival, baby! I hasło przewodnie, czyli: "I get all the girls, I get all the girls!". Jeden z najtrafniejszych prezentów urodzinowych, bilet na drugiego w moim życiu Selectora, Calvin Harris (I like them POLIIIISH GIRLS!), Faithless, Delphic, Thievery Corporation, Friendly Fires (miałam szansę się do nich przekonać i udało mi się! "latynowskie" tańce wokalisty będą w mojej głowie już na zawsze niczym refren Vlad the impaler). Katarzyna i Zuza ("ej, a Wy czasem nie stoicie teraz na przeciwko nas?"), fantastyczne towarzystwo (nigdy z nikim nie bawię się tak jak z Honką, mimo "ona chciała pana poznać" itp.)

lipiec
Na to czekamy cały rok, moi drodzy. Heineken Open'er Festival. Kasabian, Kings of Convenience, Massive Attack, Muchy, Mando Diao, Wild Beasts (TO MOGLI BYĆ MUMFORDZI, no mogli!) i kilku innych. Morze, open'erowa trawa, Honka, mama, Katarzyna & Zuza, Wieczors, jednym określeniem: pełen czad!

sierpień
Kraków i Coke Live Music Festival (chyba po raz pierwszy używam pełnej nazwy) to przede wszystkim długo oczekiwany koncert Muse, który nie zawiódł w żadnym momencie i był dokładnie tak wspaniały, jak go sobie wyobrażałam. Muchy po raz kolejny, The Chemical Brothers po raz kolejny (i odtańczony z Honką taniec Żyłki), ból i rozpacz przy 30 sekund do Marsa, N*E*R*D, The Big Pink... Honka & Ola, do szczęścia brakowało tylko Olgi.
Parę dni później Warszawa, kolejny DJ Set White Lies (Jack wciąż przeczesywał grzywkę), potem Orange Warsaw Festival (- poproszę bilet na Orange Warsaw Festival - a gdzie to jest?): White Lies, Mika, Nelly Furtado, Kumka Olik... White Lies jak zwykle genialni, Mika - największe zaskoczenie tego roku - zawsze go lubiłam, ale bardziej mnie śmieszył niż zachwycał, na koncercie połączył te dwie rzeczy ze wspaniałą muzyką (wokal mistrzostwo).

wrzesień
Moja miłość od zawsze na zawsze! Sting w Poznaniu i zarazem najcudowniejszy występ z trzech, na których miałam zaszczyt być (włączając w to The Police). Genialny pomysł nagrania płyty z orkiestrą symfoniczną okazał się genialniejszy na żywo. Usłyszałam Englishman in New York, Tomorrow we'll see (w najśmielszych snach nie marzyłam o tym!), Why should I cry for you?, Shape of my heart, Desert Rose, Moon over Bourbon Street... Genialna setlista, nie brakowało chyba niczego, zmarzłam, chorowałam tydzień, wszystko to było warte usłyszenia mojego mistrza. Sting, pokłony, chociaż i to nie wystarczy.
Miły support w postaci Indios Bravos (moja wczesnogimnazjalna miłość, zaraz obok tych stałych jak Sting czy Coldplay) i Anna Maria Jopek, którą miałam przyjemność poznać. I oczywiście doborowe towarzystwo.

październik
Skoro to już trzeci raz, to mogę nazwać tradycją, że ja i moja mama w jesieni wybieramy się na koncert Chrisa Bottiego. Tym razem w Zabrzu (zresztą drugi już raz). Magicznie, cudownie, "thank you for comming, Joanna", przystojnie, niesamowicie.

listopad
Najbardziej taneczny koncert tego roku, genialna pod każdą postacią Lady Gaga w Sopocie, niesamowite show, świetna setlista, Dance in the dark, mistrzowskie wykonanie Speechless, wszystkie hity zabrzmiały jakby były czymś więcej niż tylko kawałkami granymi na okrągło w radiu. Pewnie dlatego, że to jest coś więcej. Świetne przemowy Gagi, które zachwyciły mnie, nawet jeśli są powtarzane w każdym kraju, dodały mi w tamtym momencie jakiejś dziwnej siły. Wnioski: Lady Gaga jest niesamowicie seksowna i piekielnie utalentowana.

grudzień
Nie zaliczyłabym koncertu w ostatnim miesiącu roku, gdyby nie prezent od Honki - wybrałam się dzięki niej na Hey w Krakowie. Koncert upamiętniający 18lecie zespołu, stare kawałki, kochana, urocza Nosowska, jej przepiękne i szczere wzruszenie, bardzo miła atmosfera.

W tym roku nie wybieram się już na żaden koncert. W następnym, jak na razie, nie może mnie oczywiście zabraknąć na Open'erze (TAK, TAK, COLDPLAY W POLSCE!), a także zmierzę się z angielskim błotem na Glastonbury. Pewnie zahaczę też o Selector, być może o Coke. Zobaczymy, co przyniesie kolejny rok.
Podsumowując koncertowy rok 2010: widziałam 43 koncerty (ech, gdyby były 42, mogłabym rzec, że jest coldplayowo) i było świetnie. Oczekiwania na kolejny rok? Coldplay więcej niż 2 razy, Kings of Leon, Arctic Monkeys, The Killers.
A z artystów, o których marzę, a jeszcze nie widziałam, wymienię Johna Mayera, Mumford & Sons i Bryana Adamsa. Chociaż o tych dwóch pierwszych będzie trudno, bo żadne z nich nie koncertuje (pozdro, Aniston, dzięki).
Widzimy się na Open'erze, moi drodzy! Chris Martin wzywa ;)

środa, 8 grudnia 2010

We never change, do we?


Po koncercie Chrisa Bottiego, moje koncertowe życie wzbogaciło się o kolejne muzyczne doświadczenie, ale niestety przed wyjazdem do Sopotu zapomniałam o aparacie. Mówię oczywiście o koncercie Lady Gagi, który był niesamowity pod każdym względem i od teraz będę kłócić się z każdym, kto mówi, że ta artystka nie ma talentu.
Jednak nie po to zalogowałam się dziś na blogspot, bo, choć koncert był jednym z najlepszych, jakie widziałam, od paru miesięcy przeżywam coldplayową obsesję.
Ok, to prawda, to wszystko trwa od paru lat i jest we mnie zawsze, ale są miesiące, kiedy odczuwam to bardziej niż kiedy indziej. Od paru tygodni prawie ciągle myślę o Coldplay (oraz moim nowo narodzonym siostrzeńcu), mówię o Coldplay, słucham Coldplay, więc postanowiłam o nich również napisać.

Powinnam się teraz uczyć, wiem. Wiem też, że jako normalna nastolatka, powinnam zamiast tego lubić kolejne strony na Facebooku. Ale pomijając to, że nie jestem normalna, wolę po prostu przelać moją miłość na bloga.

Nie kocham Coldplay. Nie uwielbiam ich. Nie, bo to za mało, już dawno nie wystarcza mi powiedzenie "KOCHAM COLDPLAY", to po prostu nie oddaje tego, co czuję. Jakimi słowami mam opisać, jak bardzo uwielbiam, kiedy Chris mówi "shhhhh" przed Yellow na koncercie w Tokio, a kiedy muzyka zaczyna grać SKACZE najwyżej jak potrafi? Jak mam powiedzieć, że rozpływam się w środku, kiedy śpiewa "for it" w In my place i "her heart" w Hunting high and low"?
Nie potrafię oderwać się na długo od Christmas lights, żadnej piosenki na świecie nie pokocham bardziej niż The Scientist, na zawsze będzie mnie boleć głowa przy Bigger Stronger. Parachutes zawsze będzie moją ukochaną płytą i będę starać się codziennie patrzeć na jej przecudowną okładkę. Uwielbiam "scooby doo" w Life in technicolor II i "ej, Siwy, ty lubisz Glass of water (...)".
Za co kocham Coldplay?
Są najcudowniejszym zespołem na ziemi. Ich koncerty były (od niedawna prawie) najlepszym przeżyciem w moim życiu. Codziennie marzę o nowych okazjach do zobaczenia ich na żywo, myślę o tym przez większość czasu.
Rainy Day brzmi jak muzyczka z Simsów. Uwielbiam wchodzić gdzieś po stromych schodach słuchając Politik. Mam ochotę dać Chrisowi koc i ciepłą herbatę, kiedy oglądam teledysk do Yellow.
Kiedy widzę teledysk Shiver i patrzę jaki Chris jest gładki i wspaniały, chcę krzyczeć z radości. Właściwie, często zdarza mi się po prostu powiedzieć lub krzyknąć: KOCHAM COLDPLAY! KOCHAM CHRISA MARTINA! Kocham Willa Championa, kocham Guya Berrymana, kocham Jonny'ego Bucklanda!
Może zalatuje ode mnie czasem fanatyzmem, kiedy oprócz muzyki, zachwycam się aparycją Chrisa, jego ruchami i kupuję Tiger balm, by pachnieć jak on. Może kupiłam kilkanaście Toffee Crisp i jadłam je niemal codziennie, bo Chris powiedział, że to jego ulubiony batonik.
Ale kocham ich przede wszystkim za muzykę, uwielbiam każdą piosenkę, mimo że Clocks jednocześnie mnie denerwuje, a Bigger stronger sprawia, że mam migrenę.
Może na początku nie podobało mi się Violet hill i Gold in them hills, ale teraz uwielbiam obydwa utwory.

Tak, co roku mówię, że ogłoszą Coldplay na Open'era, że czuję to w kościach , w sercu i w mózgu. Ale w tym roku wszystko zgadza się idealnie i czuję to silniej niż wcześniej. Błagam, Ziółkowski, nie zawiedź mnie. Jutro o 11: headlinerem Open'era 2011 będzie... COLDPLAY!
Marzę, żeby to usłyszeć.
Oczywiście bardzo chcę też, żeby okazało się, że będą grać na Glastonbury, ale... koncert w Polsce to koncert w Polsce.
Uwielbiam Was, Coldpały. Jesteście jedną z najwspanialszych rzeczy w moim życiu.